sobota, 12 listopada 2011

1. Wampiry są wśród nas.

Nazywam się Karen Williams i jestem... Tak naprawdę to sama nie wiem kim jestem. Na pewno istotą magiczną.Skąd u mnie ta bezpośredniość? Nie lubię owijać w bawełnę i od razu przechodzę do sedna sprawy, gdyż zabawa w ciuciubabkę mi nie odpowiada. Zapewne macie mnie teraz za jakąś kretynkę, nie wątpię. Sama bym się w takich okolicznościach o taką posądzała. Zastanawialiście się kiedyś na pewno czy istnieją takie i inne stworzenia jak ja, a ja was oświecę. Żyjemy całymi chmarami oblegając tę planetę. Gdzie się nie spojrzy tak jakiś odmieniec, lecz każdy, że się tak wyrażę, "normalny" człowiek postrzega go jako swego bliźniego czy co tam. Otóż nie, my po prostu umiemy się dopasować do otoczenia. Czy to wilkołaki, magowie, Clayry, faerie czy nawet  dzieci nocy chodzą za dnia jak i w poświacie mroku po ulicach każdego miasta. Uczęszczamy do szkół, pracujemy, mamy rodziny i dużo by jeszcze wymieniać. Jak każdy. Wiecie co? Stwierdzam fakt, że ten świat byłby bez nas nudny. Dlaczego? Tak po prostu, mam co do każdego z magicznych stworzeń inne zdanie ale no, wiecie co mam na myśli. Ciągle ta monotonia w końcu by was zanudziła na śmierć. Dosłownie. Mniejsza z tym. Piszę to, aby opowiedzieć wam w skrócie moją historię. Jak dowiedziałam się o innym świecie niż ten co każdy z was widzi na co dzień nie potrafiąc patrzyć na niektóre sprawy tak jak należy. To, jak stałam się jednym z tych istnień. Po prostu, moje życie. A więc... Wiem, że zdania nie zaczyna się od "a więc" ale to moja historia więc cicho sza.
Dawno, dawno temu. Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma dolinami i jeszcze czego tam siedmioma chcecie żyła sobie piękna rudowłosa księżniczka... Nie, to nie tak miało być.
Nowy York XXI w.
-Ale mamo, proszę. Błagam, puść mnie. Będę już grzeczną dziewczynką tylko daj mi wyjść. To sprawa życia lub śmierci.
-To sobie poczekają. Póki nie posprzątasz pokoju nigdzie się stąd nie ruszasz. To moje ostatnie słowo.
Rudowłosa dziewczyna odwróciła się na pięcie i wbiegła po schodach w kierunku swojego pokoju. Do pomieszczenia wpadła niczym huragan robiąc większy bałagan niż miała do tej pory. Była zła na swoją matkę, że nie pozwoliła jej wyjść na spotkanie z przyjacielem póki nie posprząta pokoju. Szybko przeszukała biurko i wzięła do ręki telefon, chwilę postukała w klawisze i wybrała numer przystawiając aparat do ucha.
-Cześć Brandon, przepraszam ale się spóźnię... Tak mama. Uparła się znowu i muszę naruszyć mój artystyczny nieład w pokoju. Co? I ty Brutusie przeciwko mnie? Jesteś okropny. Dobra, jak już skończę to zadzwonię i wtedy do Ciebie dojdę. Na razie.
Odłożyła komórkę na miejsce i zaczęła sprzątać. Schyliła się i chciała sięgnąć poduszkę,która wpadła za łóżko gdy jej uwagę przykuła mała kasetka koloru czystego srebra, mizernie zdobiona winoroślami z metalu i rubinowymi kamieniami. Nigdy wcześniej jej tam nie widziała, jednak postanowiła nie mówić nic mamie. Odłożyła ją na bok i poukładała resztę rzeczy na swoje miejsce. Pokój wręcz lśnił czystością. Usiadła na podłodze trzymając pudełeczko kurczowo w ramionach,jakby bała się że zaraz jej zniknie. Nie rozumiała swojego zachowania lecz nie przejęła się tym zbytnio. Zauważyła, że owa rzecz nie ma żadnej kłódki ani miejsca na jakikolwiek zamek, którym można by było otworzyć szkatułkę. Postawiła wszystko na jedną kartę. Szarpnęła lekko za wieko, a te bez protestu się uchyliło. Zajrzała do środka, a jej uwagę przykuł długi i złoty bicz,mieniący się wszystkimi kolorami tęczy, odbijając światło lampy zapalonej w pokoju. Wzięła go do ręki. Była wręcz zachwycona czymś tak pięknym. Odłożyła go na miejsce, bojąc się naruszenia przedmiotu. Ponownie sięgnęła do środka wyjmując medalion z szafirowym kamieniem po środku. Otworzyła go delikatnie i... Aż jej się słabo zrobiło. W środku było zdjęcie, a na nim jej matka z jakimś czarnowłosym mężczyzną. Poczuła się smutno. Karen spostrzegła, że rodzicielka czule patrzyła osobę obok siebie, a ona nigdy nie poznała swojego ojca. Kiedy tylko się o niego pytała, ta zbywała ją półsłówkami i wtedy rozmowa kończyła się. Zawsze zastanawiała się jak on wyglądał, czy to po nim odziedziczyła kolor włosów i wygląd, gdyż niczym nie przypominała swej matki.Zrobiło jej się smutno i pusto, łzy zbierały się w kącikach oczu. Nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi, ocknęła się jakby wyrwana z transu, wsadziła szybko medalik do szkatułki i schowała ją pod poduszkę. Usiadła na łóżko i powiedziała ciche "proszę".
-Kochanie, przyszłam sprawdzić czy... - kobieta wchodząca do pokoju urwała w połowie zdania, które chciała wypowiedzieć dostrzegając nastolatkę w jakim jest stanie. Za chwilę znalazła się przy niej i przytuliła mocno do swojej piersi. Dziewczyna mocno wtuliła się w rodzicielkę rozklejając na dobre.
-Wszystko w porządku?
-Tak mamo, dziękuję. Mogę już iść?
Karen zapatrzyła się na kobietę siedzącą obok niej. Wcale nie była do niej podobna. Miała czarne, długie i proste włosy, lekko zadarty lecz mały nos, duże oczy o stalowych tęczówkach, pełne usta. Tak samo pełna i zgrabna sylwetka. Żaden nie mógł jej się oprzeć. A ona? Rude, lekko falowane, długie do łopatek włosy,śnieżnobiała cera, wąskie biodra i delikatna, drobna i kruche niczym porcelana ciało. Chyba tylko nos odziedziczyła po rodzicielce. Oczy miała zielone, jak świeża trawa skropiona poranną rosą, kształtem przypominające migdały. Usta wąskie i malinowe. Pełno piegów na lekko pyzatej twarzy, kurtyna rzęs za którymi mogła się schować. Nie była wcale grube, nie. Była w sam raz, nie za chuda. Isabelle, bo tak miała na imię jej matka spojrzała na nią, po czym skinęła głową wstając z posłania córki. Odwróciła się jeszcze na moment i wyszła w pokoju, dając tym samym przyzwolenie na wyjście Karen. Rudowłosa założyła na siebie tylko skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami, czerwone trampki i wyszła z pokoju, zbiegając ze schodów wpadła w czyjeś ramiona. Spuściła speszona głowę nie patrząc na twarz osoby przez siebie potrąconej, bąknęła ciche przeprosiny i wybiegła z domu. Tym czasem owy gość wszedł do pokoju, w którym siedziała czarnowłosa. Podszedł bliżej i usiadł w fotelu naprzeciw niej.
-Witaj.- odezwał się by ukazać swą obecność. Isabelle podskoczyła na kanapie po czym uśmiechnęła się i uniosła wzrok na przyjaciela.
-Może herbaty? - zaproponowała i wstała z chęcią przygotowania napoju.
-Nie,zostań. Musimy porozmawiać.
-Czyto coś o?
-Tak.
Tak, pamiętam ten dzień jakby było to zaledwie wczoraj. Simon. Teraz już wiem wszystko ale sami się dowiecie później. Po kolei. Simon. Przystojny mężczyzna w wieku mojej matki. Wygląda na zaledwie niecałe dwadzieścia lat. Czasem się zastanawiam dlaczego oni nie są razem, to znaczy on i moja rodzicielka. Byliby dobrą parą. Do tej pory nie rozumiem dlaczego nie są razem. Mniejsza z tym. Simon. Dziwi mnie to trochę, że nigdy nie przyszedł w odwiedziny w czasie dnia tylko po zmroku. Teraz już wiem. Wiem wszystko. Simon to...
Karen biegła ile sił w nogach tylko po to, aby w jak najkrótszym czasie znaleźć się daleko od domu. Szybko się przemieszczając przez zatłoczone ulice Manhattanu nie zauważyła nadchodzącej z naprzeciwka osoby i na nią wpadła wywracając się na chodnik. Dziewczyna szybko się podniosła podając stratowanej osobie rękę pomagając jej wstać. Mężczyzna. Pomyślała, że nawet bardzo przystojny mężczyzna. Azjata. Możliwe, że Japończyk. Stali naprzeciw siebie wpatrując się nawzajem w swoje osoby. Obcokrajowiec wyciągnął dłoń w stronę dziewczyny i pogłaskał ją po policzku. Karen zarumieniła się delikatnie uporczywie wpatrując się w przenikliwe spojrzenie osoby naprzeciw niej.
-Przepraszam.- bąknęła tylko i już chciała się odwrócić gdy została złapana za ramię i przytrzymana.
-Nic się nie stało. Nazywam się Kiyo.
-Karen.
Uścisnęli sobie ręce i stali krótką chwilę w ciszy, którą nagle przerwała rudowłosa:
-Ja...ja już powinnam iść.
-Oczywiście.Może jeszcze się kiedyś spotkamy? -zaproponował.
-Nie wiem, nie wiem czy powinnam.
-To może zrobimy tak. Ja ci podam swój numer telefonu i jak będziesz miała chwilę czasu to do mnie zadzwonisz i się umówimy gdzieś. Co ty na to?
-Dobrze.-odpowiedziała ze zrezygnowaniem. Wzięła wizytówkę, którą podsunął jej mężczyzna. Uśmiechnęła się i wycofała w wiadomym tylko sobie kierunku.
Tak, ten mężczyzna, o ile można tak nazwać chłopaka o pięć lat starszego ode mnie, wydał mi się bardzo dziwny. Niespotykani są Japończycy za oceanem. Mimo tego, że był bardzo przystojny,wysoki i dobrze zbudowany wzbudził we mnie lęk. To jego spojrzenie. Jakby bordowe kamienie wywiercały cię na wylot. I od razu zaproponował mi spotkanie.Czegoś takiego się na ulicach spokojnego Manhattanu nie spotyka przecież. A jak już to bardzo rzadko, można zliczyć takie przypadki na palcach u jednej ręki. Pamiętam, że tak dla świętego spokoju wzięłam tamtą wizytówkę i pobiegłam do Brandona. Nic już wtedy nie zakłócało mojego spokoju w wędrówce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz